niedziela, 31 października 2010

Więcej nie znaczy lepiej.


Predator ! Jak świat długi i szeroki znajdzie się zawsze ktoś, kto kojarzy tą dumną rasę kosmicznych wojowników, którzy polują na wszystkie niebezpieczne (Obcy) czy bardziej żałosne i słabe (ludzie) istoty. Ten okrutny, ale też dumny i honorowy kosmita po raz pierwszy pojawił się w 1987 r. w słynnym 'Predatorze' z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Był to film, który większość z fanów s-fi na pewno zna czy chociaż kojarzy.
Niestety, część druga nie powtórzyła sukcesu pierwowzoru, choć pomysł był ciekawszy - umiejscowienie Predatora w mieście pełnym potencjalnych ofiar gwarantował o wiele więcej akcji i dynamiki, jednak nie miał już tyle klimatu, co napięcie dżungli z jedynki.
Po dobrym, choć chłodno przyjętym przez krytykę 'Aliens versus Predator' oraz kompletnym badziewiu - części drugiej, dosyć długo przyszło nam czekać na historię o kosmicznych łowcach. I tak, w 2010 roku dostaliśmy zapowiadaną jako trzecią część Predatora- 'Predators' !

Nie byłem dość przychylnie nastawiony do filmu, ponieważ - Adrien Brody. Serio, ten człowiek kompletnie nie nadaje się do kina akcji ! Można go zaakceptować jako płaczliwego pianistę, ale główny bohater w filmie akcji ?! Jakim cudem ? No cóż, do filmu zasiadłem z maksymalnie neutralnymi oczekiwaniami- w końcu trzeba dać ludziom szansę. Czy to pomoże 'Predatorsom' ?

Film zaczynamy od widoku Brody'ego, spadającego na ziemię w olbrzymiej wysokości z dziwnie błyskającym urządzeniem na sobie. To naturalnie spadochron, który po subtelnym uruchomieniu (czyt. chaotycznym waleniu) odpala, dając głównemu bohaterowi -Royce to jego imię- szansę na przeżycie. Kilka sekund dzielnego Brody'ego na ziemi i bang ! Tytuł pojawia się znienacka. Tak nastrojowo.

Okazuje się, że Royce nie będzie sam (w końcu musi być jakieś mięso armatnie do wybicia, prawda ?) - zaraz spada jakiś meksykańskojakiś macho, dalej widzimy Rosjanina Nikołaja z minigunem, a zaraz żydowską snajperkę Isabelle, murzyna z jakichś afrykańskich oddziałów,
członka Yakuzy, skazańca oraz lekarza- fajtłapę. (Hmm, ciekawe kto tu nie pasuje do reszty !)
Nasza drużyna nie pamięta niczego od chwili wylądowania, wiecie, błysk i już budzili się w powietrzu. Słyszymy także kilka teorii na temat obecnej sytuacji - porwanie, eksperyment, test- bla bla. Tylko nasz dzielny Royce ma gdzieś czemu wszyscy znaleźli się w dziwacznej dżungli i idzie dalej, by się z niej wydostać. Reszta nie umie myśleć sama i naturalnie podąża za nim.
Film cały czas daje nam te mało wyrafinowane poszlaki, że to nie rodzima planeta Ziemia - a to dziwne ruiny, a to wariujące magnesy etc. Royce ponadto rozpoznaje profesje KAŻDEGO człowieka z drużyny- czytał jakiś militarny magazyn najpopularniejszych jednostek świata ? I oczywiście dzieli się podejrzeniami o dziwacznym doktorku z Isabelle która jak pewnie większość zgadła, będzie czuć do niego taką niechęć, że na końcu się w nim zakocha. Chwila gadki (Brody robi to oczywiście chrapliwym głosem Batmana, by brzmieć poważniej) i idziemy dalej przez dżunglę. Czemu nie.

W trakcie kolejnego spacerku gromadka zabijaków odkrywa dziwne klatki, jednak nie wiadomo co się w nich znajdowało. To może miało budować nastrój podejrzenia, ale wyszła tylko bezsensowna scena. Kilka minut później mamy już prawdziwą akcję, w której, ekhem - DOŚWIADCZENI LUDZIE Z JEDNOSTEK WOJSKOWYCH (a przynajmniej w większej części) wpadają w serię pułapek, ściągniętych z 'Predatora'(muzyka, którą jest okraszony , naprawdę rani moje uszy)Go, Arnie ?
Otóż nie, choć blisko. Pułapki zastawił pewien marine (jakby nie inaczej), który chciał się bronić przed Jeszcze Nie Wiadomo Czym. (znów gadka Batmana, ekhem, Brody'ego) Niestety nawet one mu nie pomogły, ponieważ leży martwy, a wszyscy nie zwlekając za bardzo, idą dalej, plus coś ekstra - nareszcie film pokazuje widmo predatorskiego hełmu, którego właściciel obserwuje czarnego członka drużyny. To oczywiście kolejne zerżniecie z 'Predatora', kiedy indiański członek oddziału spoglądał na niewidzialnego łowcę. Chwila grozy (w odróżnieniu od Indianina, murzyn wydaje się być naprawdę spanikowany) i wszyscy docierają na skraj dżungli gdzie wreszcie widzimy- tak, to nie jest Ziemia, tylko planeta, z której widzimy inne..planety. To naprawdę zabawne, że ani jeden z naszych bohaterów nie zadaje nawet najmniejszego pytania na temat tego widoku, chociaż zwykle każdy na takim miejscu okazałby jakieś emocje. Nie czas na nie, ponieważ- tak jest ! - kolejny spacerek, coś dziwnego przelatuje nad głowami drużyny i mamy walkę z..jakimś psopoodnym stworem. Po raz kolejny widzimy profesjonalne szkolenie naszych zabijaków, którzy strzelają jak opętani w JEDNEGO STWORA PRZEZ KILKANAŚCIE SEKUND. Serio, to jednej stwór, a zważcie na to - mamy miniguna, snajperkę, dwa karabinki, kałacha, pistolet i coś w rodzaju shotguna. To za mało ? Do zabicia tego stwora potrzebna jest pieprzona wyrzutnia rakiet ?! Stworów jest naturalnie więcej (około pięciu) i dlatego doktorek oraz skazaniec panikują (rozsądniej byłoby zostać z uzbrojonymi ludźmi, ale co tam) Doktorka ratuje Isabelle, zabijają potworka JEDNYM STRZAŁEM, zaś skazaniec po krótkiej walce wręcz, zostaje uratowany przez murzyna, który -naturalnie- zabija stwora krótką serią z kałasznikowa. No co, teraz można. Potem dwie niesamowicie głupie sceny tj. Royce odcinający bagnetem łeb dla pseudopieska, oraz Isabelle, która mimo strzałów w głowę, nie może zabić stworka. Do diabła, jaka jest w końcu odporność tych stworzeń ?! Czy one giną kiedy mają na to ochotę ? Scena kończy się już na szczęście gwizdkiem, który odwołuje jednego pieska, a Royce- znów jako źródło fabularne- wyjaśnia mniej kumatym, że 'polują na nas' (wciśnijcie w to zdanie więcej charczących i basowych dźwięków, a zabrzmi dopiero męsko). Aha i przy okazji zginął Meksykanin, nie pytajcie jak, jestem pewien, że on sam nie wie. Reszta zostawia jego trupa (to tak idiotyczna pułapka, że naprawdę ciężko się nie zorientować) i kolejnym (!) spacerkiem dociera do..baraków Predatorów ? Panuje tu prawdziwy burdel, czaszki walają się wszędzie, wiszą trupy i...ALLELUJA ! Po 37 minutach widzimy Predatora ! Ten jest jednak inny - bez zbroi i maski, przywiązany do dziwnego słupa. Jeśli nie wiecie czym sobie zasłużył na taki los...to możecie równie dobrze olać jego postać, bo film nigdy nie wyjaśnia tej sceny widzowi.
Royce gdzieś znika, Predatorzy w końcu atakują, zabijając murzyna i zmuszając do ucieczki pozostałych, którzy skaczą z wodospadem (razem z Roycem, pojawiającym się w międzyczasie, co daje nam kolejną scenę bez sensu). Potem kilkusekundowy pokaz trzech predatorów i znów przenosimy się do naszej czeredy. Okazuje się, że Royce wciągnął resztę celowo w predatorskie baraki, by przekonać się z kim mają do czynienia. Właściwie nie wiadomo, co mu takowa wiedza daje, jednak chłop argumentuje tak męskim głosem, że i nawet ja wymiękam. Reszta także. Isabelle, opowiada ocalałym fabułę pierwszego predatora (naprawdę śmieszne zabiegi, by powiązać to gówno z jedynką). Po tym jakże krępującym momencie, wszyscy zgodnie postanawiają się okopać, bo po dwóch zgonach słusznie podejrzewają, że spacerowanie z miejsca na miejsce najlepszym pomysłem nie jest. Okopują się zatem..za pniami drzew i gadają jak na pikniku. Te bezsensowne rozmowy (miały pokazać nam uczucia i głębię bohaterów, pff) przerywa nam pisk stworka. Atak piesków ?
Niezupełnie. Doktorek wystawiony jako przynęta jest goniony przez stworka dziwnie przypominającego te z Prototype czy Dark Sector. Tajemnicza zżynka nie żyje jednak długo, zabita przez...Morfeusza ! A raczej Nolanda, który korzystając z technologi Predatorów (co nie jest dokładnie wyjaśnione JAK, odkąd wiemy, że Predator używa swojego naręcznego komputera do operowania kamuflażem etc. , komputera, którego NIE DA SIĘ ZDJĄĆ). Zresztą. Noland, jak na jedynego sprytnego, ukrywa się w najmniej sprytnym miejscu - ogromnym wraku statku. Pytania czemu Predatorzy nie chcieli sprawdzić tak rzucającego się w oczy obiektu zastawiam wam do zadania. Cała drużyna ma zatem mały wypoczynek w tej siedzibie, Noland pokazuje, że nie do końca z nim w porządku, informuje także resztę, że całe sprowadzanie ludzi odbywa się cyklicznie, Predatorzy uczą się zachowań nowo przybyłej ofiary etc. Burzy także nadzieje Royce'a na ucieczkę z planety (nasz hiro chciał buchnąć obcym statek i polecieć nim do domu) i udaje się na spoczynek.Czas na bezsensowne rozmowy ! Doktorek po raz kolejny łazi i gada z innymi bohaterami, Japończyk znajduje katanę (czemu nie, dla mnie mógł znaleźć nawet falloutowy blaster ), Isabelle gada o wojennych dramatach, Royce nadal o sposobie ucieczki (chce wykorzystać tego związanego Predatora) bla bla bla..oczywiście znów urywamy ten moment akcją ! Okazuje się, że Noland chce zaczadzić naszych bohaterów, bo uważa, że..będą nieprzydatni ? Za dużo jedzą ? Royce przepędza zdrajcę wystrzałem, który -uwaga- natychmiastowo zwraca uwagę Predatorów. Co, nie mogli zbadać tak wielkiego wraku wcześnie ? Co jest z tymi kosmitami nie tak ?!
W każdym razie, Predatorzy przybywają, zabijają Nolanda (który jak na najbardziej doświadczoną postać w tym filmie, daje się zabić jak ostatni dureń), reszta ucieka, doktorek się gubi, Nikołaj przybywa mu na pomoc ( bohatersko poświęca się w obronie postaci, którą znał raptem kilka godzin), zabijając jednego z Predatorów za pomocą detonacji ładunków wybuchowych, które na szczęście taszczył ze sobą. To jest- wiem, że po tym wszystkim ciężko w to uwierzyć - jednak z najgłupszych scen filmu. Predator trzyma postać, która pokazuje mu detonatory ! Jak bardzo niedorozwiniętym trzeba być, by nie zwiać ? I ktoś mówił kilkanaście minut wcześniej o doskonaleniu technik walki przez Predatorów ?! Ta scena jest tak tania, tak nierealna, że nadaje się do jakiejś kreskówki ze Zwariowanych Melodii ! Grr.
Reszta ucieka w końcu w wraku, ginie skazaniec, który poświęca się (to jakaś mania ?!) z dość marnym efektem, reszta biegnie przez łąki, yakuzowy gangster zostaje, by walczyć jeden na jednego (tak jak indiańskie komandos z 'Predatora')..choć całkiem nielogiczna (widzieliśmy dwóch predatorów obok siebie, zatem oczywiste, że obaj ścigają grupkę, ale nagle jednemu z nich chce się przestrzegać reguł walki ?!), jednak to jest najlepsza scena walki w całym filmie. Oczywiście, że i nasz samuraj i Predator giną, jednak to całe napięcie podczas pojedynku jest całkiem nieźle zbudowane.
Trio (Royce, Isabelle oraz doktorek - ktoś jest zaskoczony ?) uciekają dalej, doktorek wpada w pułapkę dosłownie z dupy, zostaje okulawiony, krótka sprzeczka, Brody pokazuje jaki z niego twardziel i zostawia ich dwoje, dociera do tego bajzlu i uwalnia związanego predzia, ten szybko ubiera się (przekonująco cały ekwipunek miał obok) , przywołuje statek, Royce biegnie tam..i zaraz mamy kompletnie zrujnowaną, potencjalnie bardzo interesującą scenę walki między uwolnionym, a ostatnim z trójki polujących predatorów. Co takiego można tu spieprzyć ? Ano wszystko. Żadnej walki na odległość, używania którejś z broni predatorów..nie, nie, nie. Mamy zwyczajną barową przepychankę dwóch napitych żuli ! Ta walka jest tak zła, że muzyka musi grać głośniej, dorabiając dynamizm i napięcie. Uwolniony predzio naturalnie ginie, zwycięzna detonuje diabelnie wolno lewitujący statek, a my widzimy Isabelle oraz doktorka (zostali schwytani w sieć w międzyczasie) w jakimś dole. Czemu nie zabito ich od razu ? Kto tam wie. Doktorek -SZOK !- okazuje się psychopatą, rani snajperkę zatrutym skalpelem, który powoduje powolny paraliż ofiary. Wyjaśnia kilka chwil, że tutaj mu dobrze, bo jest wśród potworów, bla bla..Royce wraca, bo najwidoczniej spóźnił się na lot, wyciąga kumpli, rani doktorka (w zasadzie czemu Isabelle dała się podejść tak łatwo, a on nie ? przywilej głównego bohatera ?) i przygotowuje się do walki z predatorem.
Błoto ? Durne kluczenie pośród obiektów ? Royce całkiem chytrze podchodzi do sprawy, wzniecając w całym śmieciowisku-obozowisku pożar. To pozwala mu uniknąć wykrycia przez termowizję predatorskiego hełmu. Ale najpierw- druga najgłupsza scena filmu. Royce podkłada granaty na ciele doktorka, które detonują z naprawdę bliskiej odległości przy predatorze, ale ekhem, NIE ZABIJAJĄ GO ! To jakieś sześć, powtarzam, sześć granatów, które tylko odrzucają kosmitę. Co, poprzedni predator zabity tak samo miał mniejszy pasek życia ?! GDZIE TU LOGIKA ?!
Zgodnie z założeniami Royce'a predator nie może wykryć naszego herosa i dostaje toporkiem, w walce bezpośredniej jakieś sześć, siedem razy. Dobry boże, rozumiem, że nie widzi na odległość, ale w walce wręcz ? Ciepło ogłupia predatory ?! Czemu Royce nie użył po prostu snajperki Isabelle i nie strzelił kosmicie w łeb ?! Dobra passa nie trwa długo, ponieważ okazuje się, że predzio ma także inne -duuuuh- wizje. Między innymi wykrywacz bicia serca. Sytuacja głównego bohatera nie wygląda ciekawie, jednak nasza dzielna pani snajper, które paraliż już przekonująco przechodzi, strzela do kosmity, Royce, który jeszcze przed sekundą leżał na ziemi jak dziecko, kilkoma mocnymi uderzeniami dekapituje Predatora (nie mógł tak od razu ?! ten predzio chyba naprawdę miał pasek życia )Nareszcie. Za zakończenie widok spalonego obozowiska i nowych spadochronów. I chrypkiego głosu Brody'ego, który nadal wierzy na sposób ucieczki z tej planety. Uf.

No i to byłby cały film, całe Predatorsy. Jak wrażenia ? Kompletnie gówniany, zapchany tanimi scenami, mało ciekawymi bohaterami i fabułą film, który prędko zostanie zapomniany. Brody choć stara się być twardziele..stara się. Jego starania zaś wzbudzają mój śmiech. To nie Arnie ! Po raz kolejny film skupia się na ludziach, zamiast na Predatorach, nie wiadomo po co ci kosmici w ogóle zadają sobie trud sprowadzania ludzi do siebie, skoro w poprzednich filmach z powodzeniem polowali na Ziemi ! Nie polecam oglądania tego filmu nikomu. Nikomu. Rąbnijcie z niego z plasma castera i obserwujcie jak wiatr rozwiewa pył.

Plusy:
- eee..walka samuraja z predatorem ?

Minusy:
- schemat
- nieciekawe postacie
- fabuła
- kompletnie głupie sceny rodem z lat '70
- mało predatorów jak na film z nimi w tytule
- brak klimatu
- długość
- brak logiki
- zżynka z pierwowzoru, brak oryginalności
- dobre efekty specjalne nie gwarantują dobrego filmu
- hmm..cały film ?

Ocena:
2/10

wtorek, 26 października 2010

Dark Sector ? Z pewnością tam jest miejsce tej gry.

Nazwa: Dark Sector
Gatunek: akcja (TPP)
Rok wydania: 2009
Studio: Digital Extremes

W świecie gier komputerowych od dawna widać zwrot w stronę szerszej publiki. Gry już dawno przestały być produktem kierowanym do wybranych grup wiekowych, a za sprawą popularności konsol, stały się rozrywką dla wszystkich, mamy, taty czy psa. Jeśli żaden z czytających te słowa nie zrozumiał jeszcze dlaczego to jest złe...no cóż, nie będę starał się tłumaczyć dalej. Krótko - coś dla wszystkich = obniżona jakość. Zawsze.

Tyle słowem wstępu, który pozornie nie ma nic wspólnego z grą. A raczej chciałbym, by takiego związku nie miał. W każdym razie..Dark Sector !
Grę zaczynamy agentem specjalnym, Haydenem Tenno, który zostaje wysłany do fikcyjnego miasteczka Lasrii w Związku radzieckim. Nasz protoagonista nie jest za bardzo zadowolony z zadania, sugestywnie jęcząc i narzekając jak baba. A jakież to zadanie ? Podłożenie ładunków wybuchowych w obozie niejakiego Meznera oraz znalezienia Wiktora. Kim są ci dwaj ? Mezner to nieuchwytny szaleniec władający bronią biologiczną - Technocytem, który zmienia ludzi w pokręcone dziwadła i agresywne bestie. Wiktor to agent, jednak nie widzimy go za długo - Hayden szybko go zabija, podkłada ładunki oraz za rozkazem szefa wyrusza w pościg za Meznerem.
Początek jest nastrojowo nałożony czarno-białym filtrem, jednak reszta miłego nastroju nie buduje. Chowanie się za przeszkodami, strzelanie do następnych fal przeciwników..widzieliśmy to już w Gears of War oraz Resident Evil 5. Jednak nie jest to jeszcze męczące. Jeszcze.

Pod koniec prologu mierzymy się ze szturmowym śmigłowcem, w którego radośnie prujemy z wyrzutni rakiet - motyw oklepany i męczący z powodu kamery, która najnowszą konsolową modą, zawieszona jest ponad prawym ramieniem bohatera. Zaręczam, że jeszcze kilka razy będziecie na nią narzekać - jest po prostu za blisko bohatera ! Wrogowie często będą otaczać gracza, korzystając tylko z faktu, że ten nie może szybko się rozejrzeć.
Pokonawszy Helikopter Śmierci (I ginąc kilkanaście razy, bo kamera najwidoczniej bardzo nie lubi pokazywać nam niebo.) Widzimy scenkę z Haydenem i Meznerem. Nasz cel misji z jakichś powodów nie zabija bohatera, zamiast tego dostajemy dramatyczne pchnięcie od dziwadła znanego (gra nam tego oczywiście nie powie) jako Nemezis.

Pchnięcie zaraża Haydena Technocytem, dając nam naturalnie nową zdolność. BUMERANG ŚMIERCI ! Tak. To jest broń godna głównego bohatera. Bumerangoszuriken. Aha, wraz z zarażeniem nie możemy swobodnie używać broni przeciwników - (Co właściwie jest dość idiotyczne zważywszy na fakt, iż przez całą grę nie spotykamy ani jednej istoty zdolnej władać bronią palną). Wracamy do naszego Glaive, bo tak dostojnie broń zwie się w oryginale. Jest zaskakująco słaba ! Widząc trzy groźnie wyglądające ostrza, spodziewasz się, że to cacko będzie kosić wrogów, odcinać kończyny, dekapitować każdego przeciwnika...niezupełnie. Nawet najsłabszy przeciwnik wymaga co najmniej dwóch uderzeń, nawet przy wzmocnionym ciosie ! Odciąć to i owo da się, jednak częściej jest to zwyczajny przypadek. Nie pomaga specjalna umiejętność After Touch, która umożliwia celowanie szurikenem- niezwykle rzadko udawało mi się odcinać komuś kończyny za jej pomocą. Przejęcie kontroli nad zmutowanym dyskiem przydaje się głównie do krótkotrwałej absorpcji żywiołów - ognia, lodu oraz elektryczności - pozwalają one graczowi na dalszy progres np. ogień przepala czarne wymioty (podobne jak w RE5) a elektryczność przeciąża elektroniczne zamki. Nie jest to jednak jedyne zastosowanie żywiołów, które wzmacniają obrażenia naszej zmutowanej broni oraz w połączeniu w detonacją skumulowanej energii i zdalnym sterowaniem nareszcie sprawia, że walka szurikenem staje się satysfakcjonująca i dynamiczna. Nie musimy już drętwo wymieniać ogień z przeciwnikiem, zamiast tego rozglądamy się za źródłem żywiołu - beczki z ciekłym azotem, koksownika czy uszkodzonej lampy - ciskamy, sterując w schowanych za osłonami niemilców i..cóż, przerabiamy ich na skwarki i rzeźby z lodu. Cóż jednak robić gdy nie mamy pod ręka uszkodzonej rurki z gazem ? Prujemy z normalnej broni.

Hayden może nosić raptem dwie sztuki broni plus cztery granaty. Nasz arsenał jest dość standardowy (obrzyny, karabiny, plus JEDNA snajperka), wyróżnić jednak trzeba, że pierwszą broń (pistolet, pistolet maszynowy, rewolwer) możemy używać wraz z naszym szurikenem. Druga pukawka ląduję zaś na plecach. Gdzie zaś nabywamy te cudeńka ? Na czarnym rynku, po absurdalnie wysokich cenach. Gracz za zwyczajny AKS, broń, która widzimy na pęczki, musi wybulić aż 20 000 rubli ! Dalej jest tylko gorzej. Nowe rodzaje broni są dodawane wraz z postępem w grze, zatem nie wiadomo na co warto zbierać pieniądze, a ceny powodują, iż nie mamy swobodnej zabawy w próbowaniu nowych pukawek. Dostępne są także standardowe ulepszenia - zwiększona szybkostrzelność, magazynek oraz pociski z Enferonem. Z czym ? Co daje to ulepszenie, przeciwko czemu jest dobre ? Tego nie dowiecie się z opisu, musicie obejrzeć CUTSCENKĘ W 3/4 GRY ! Wiem, że to lekkie czepiactwo, ale serio - leniliście się z arsenałem, nie leńcie się z pieprzonym opisem ! Ulepszeń nie możemy oczywiście cofać (gra wie lepiej, to zbyt skomplikowane, taka zabawa kombinacjami wspomagaczy pukawek). W dodatku nie możecie nawet sprzedać broni podręcznej, nawet w celu zebrania sumy na następną. Gra nie pozwala i już. Jeszcze się z tym niepozwalaniem spotkamy, oj taak.

Jako tako uzbrojeni i gotowi ruszamy do boju, z tym samym celem co wcześniej - zabić Meznera. Dość prędko wpadamy w schematyczność gry tzn. wymianę ognia, pseudozagadka, wymiana ognia, boss, nowa umiejętność, koniec etapu etc. Myślicie, że nie powinno się krytykować się za to gry akcji, jednak prawie każdy element tego schematu ssie ! Strzelanie z broni jest mało satysfakcjonujące, a chowanie się za przeszkodami zwalnia tempo rozgrywki. A niestety chować się musimy, ponieważ Hayden, jak każda zmutowana istota jest tak samo wrażliwy na pociski jak w prologu. W dodatku gra złośliwie wypuszcza na nas przeciwników walczących wręcz, na wypadek, gdybyście polubili strzelaniny. Boże, jak nienawidzę tych skurwieli. Hayden zwyczajnie nie radzi w walce wręcz, bezmyślnie machają szurikenem jak krowa ogonem. Jeśli jakimś cudem doczekacie do końca tych zapasów (co wymaga gwałcenia spacji), wyprowadzicie ciekawy finisher, który różni się tylko w zależności od przeciwnika i w zasadzie nie jest efektowny. Moją jedyną radą odnośnie walki wręcz jest zwyczajne jej unikanie. Zasypujcie wroga kulami i walcie szurikenem ile wlezie. Amen.

Na drodze Haydenowi stają także potężne istoty znany powszechnie pod nazwą bossów. O ile ich wygląd jest dość ciekawy, choć nie porywający (małpopodobny mutant, pseudopredator pomalowany na fluorescencyjne kolorki i mój ulubiony- walker Jackal), to walki są schematyczne i frustrujące. Niemal każdy z bossów ZABIJA NAS JEDNYM CIOSEM. Nie żartuję. Nasz bohater może przeżyć kule, uderzenie głazu, jednak pchnięcia ostrzem czy bliskiej eksplozji rakiety już nie. Pamiętacie Prototype i Alexa Mercera, który samojeden rozwalał Manhattan ? Hayden przy nim to podrzędny mutasek ze śmieszną bronią. Mamy jeszcze kilka bezużytecznych z powodu czasu trwania mocy tj. niewidzialność (musimy jej użyć raptem dwa razy) oraz tarcza. Nie możemy rozbudowywać naszych mocy tj. w Prototype, co najwidoczniej wg twórców gry było zbyt skomplikowane dla konsolowej braci.
Po czym zaś poznać, że czas rozglądać się za medykamentem ? Po migotaniu ekranu i sapaniu dzielnego agenta. Chyba nie spodziewaliście się paska życia, co ?

Wracając do historii - jest mocno przeciętna i obejmuje dosłownie cztery osoby - Haydena, Meznera, Yargo (zrzędliwy pułkownik GRU, który pomaga naszemu bohaterowi) oraz Nadię - dawną miłość? znajomą? protagonisty. Nie wiem, gra nie raczy wyjaśnić, w każdym razie Nadia jest zła, pomaga Meznerowi (Nawiasem mówiąc ona była Nemezisem i zaraziła Haydena). Historię łączą nuuudne cutscenki, usprawiedliwiające czemu musimy łazić po podziemiach czy kościołach. Nikt właściwie nie reaguje na mutację bohatera, nie robi z tego sprawy. Ot, taki katar, Hayden, na pewno ci przejdzie, tylko weź szczepionkę od Yargo ! Serio, troszkę rozbudowy, jakichś zagadnień nt. utraty człowieczeństwa ? Oczywiście, że nie. Dowiadujemy się tylko, że Hayden był ćpany narkotykami (stąd jego narzekanie z prologu) z polecenia szefa agencji dla której pracował- tak jak i Mezner. Zanim jednak powiem coś o nim i o zakończeniu, polecam scenę z Nadią, umierającą na rękach naszego bohatera (do jej pokonania musimy mieć pancerz, którego zdobycie trwa cały etap, co ciekawe sama zbroja NIE DAJE ABSOLUTNIE NICZEGO)- tak gównianej sceny nie widziałem chyba od czasów śmierci Ibihary z Daikatany.

Tradycyjnie już, rzucamy okiem na grafikę, a ta jest dość brzydka i szara. Wydaje się, że ludzie z Digital Extremes znają trzy pomieszczenia na krzyż, wypełnione tymi samymi skrzynkami i pudłami. Postacie są bardzo niedopracowane, nie posiadają mimiki, na uwagę zasługuje relikt z 2002 r. - hełmiaste włosy. Czasem zejdziemy pod ziemię, po więcej szarości. Chciałoby się ujrzeć więcej zabawy oświetleniem, ciekawszej konstrukcji poziomów (RE5 !!!!!), ale gdzie tam. I tak nie pójdziemy tam gdzie chcemy (gra wie lepiej), zatem brzydotę poziomów w Dark Sector trzeba po prostu przełknąć. Muzyka jest zaskakująco na dość wysokim poziomie, wpasowując się w dziwaczne, czasem mroczne otoczenie.

Zatem, co chce uczynić główny zły tego przedstawienia ? Włamuje się bunkra z wielką anteną (którego lokalizację zna Yargo- ależ przypadek !), by nadać transmisję która 'oczyści świat'. Domyślam się, że zmienić ludzi w mutanty, czy coś- gra nie jest mocna w tłumaczeniu tego typu detali. Jakimi zaś kryje się pobudkami ? Głosami w głowie. Tak jest. To się nazywa banalność złych w grach, kiczowata jakość..nieważne. Hayden tymczasem podąża do bunkra, bo 'nigdy w życiu nie postąpił właściwie' lekceważąc tym samym rozkaz szefa, który kazał mu zastopować akcję. Ale to nieważne, szef przecież jest niedobry, zatem Hayden daje mu łaskotki za pomocą szczepionki z trutką i idzie do bunkra, by ostatecznie rozprawić się z Meznerem. Dowiadujemy się jeszcze, że to USA wyprodukowało Technocyt jako broń - standard i zabieramy się do walki z Meznerem, ta zaś jest...standardowa jak cały DS. Mezner zamyka się w trumnie wokoło zmutowanej smoły, Hayden zaś okłada trzy macki plujące w niego kwasem czy rzucające głazami. Okładamy macki, atakujemy Meznera w jego otwartej trumnie, macki się regenrują etc. Jeśli graliście w Dead space czy Resident evil 5, wiecie czego się po walce spodziewać - jest ona schematyczna i za łatwa. Mezner pada, a Hayden wychodzi (pomimo tego, iż kazał Yargo zamknąć bunkier), efekciarsko łapiąc szurikien. Yay !

Refleksje ? Cóż, gra jest mocno średnia. Podobno była niedoceniana i w zasadzie nie dziwię się czemu - jest zwyczajnym połączeniem Gears of War, Resident Evil 5 oraz Protoype, a jest to dość słaby miks. Nie ma tu zbytniej innowacji, walka jest wolna, bossowie frustrujący, historia naiwna i standardowa. Nie ma ciekawej historii z RE5, poczucia mocy z Protoype. Da się w to pograć, jednak o wiele więcej zabawy daje Protope. Dark sector nie bez powodu ma taką nazwę- spoczywa w ciemnościach gier komputerowych, nigdy nie świecąc oryginalnym pomysłem.

Ocena:
5/10

Plusy:
- niektóre bronie
- zabijanie za pomocą szurikena
- niektóre finishery
- niektóre strzelaniny
Minusy:
- mało ciekawa fabuła
- walka wręcz
- brak poczucia mocy bohatera
- nieciekawe postacie
- schematyczni bossowie
- ogólna nuda i spłycenie wielu aspektów gry

sobota, 9 października 2010

niedziela, 3 października 2010

Bajeczka pecetowa






Badany obiekt

FABLE:ZAPOMNIANE OPOWIEŚCI, rok 2005, Lionhead Studios, gra akcji

Nie ma to jak dobra bajka. Zwykle jest dość dziecinna i ma nieco wkurzające elementy, które są akceptowalne tylko w odpowiednim, młodym wieku. Kto by się jednak spodziewał, że bajka przeniesie się także na ekrany komputerów za sprawą wydanego w 2005 roku Fable.

Cóż, miałem to na płycie i tylko się kurzyło, a że Celeb zaczął robić i jak zwykle lenić z kontynuacją tej serii Zagrajmy, zatem postanowiłem sam zbawić Albion przed zagrożeniem. Do dzieła !

Grę zaczynamy jako prosty dzieciak, który żyje w Dębowej Dolinie, prostej i spokojnej wiosce w krainie Albion. Po wykonaniu kilku dość prostych zadań, harmonię mieszkańców burzy najazd bandytów, wyrzynających mieszkańców, w tym ojca bohatera. Siostrzyczka znika także niestety.
Dzieciak uratowany zostaje przez Maze'a - przywódcę najbardziej (i podejrzewam, że jedynej) Gildi Bohaterów. Tam właśnie wyrastamy na młodziaka, którego głównym zadaniem będzie dowiedzenie się czegoś o ataku zagadkowej bandy bandytów na Dębową Polanę.

Skoro przy edukacji w Gildii jesteśmy, czas na powiedzenie czegoś o systemu rozwoju naszego bohatera, który może kształcić się w trzech drogach- Siły, Mocy oraz Sprytu i raczej nie trzeba wyjaśniać jakim klasom odpowiadają. Co ciekawe całość bardzo przypomina system rozwoju z Morrowinda - kształcimy się w tym czego używamy. W praktyce oznacza to, że jeśli pierzemy kogoś po pysku mieczem, dostajemy punkty siły etc. Wszystkie drogi dzielą się na odpowiednie cechy, czy w przypadku Mocy, zaklęć. Za same wykonywanie zadań dostajemy doświadczenie ogólne. Całość wydajemy na wydłużenie paska zdrowia, many, nowe zaklęcia etc.

Jak zatem wygląda gra ? Biegamy po rozmaitych lokacjach, wykonując zadania Gildii tj. pomoc wieśniakom w obronie przed pszczołami, bandytami, zabicie jakichś pseudochochlików etc. Co ciekawe, do zadań Gildii należy także pomoc bandytom w zabijaniu kupców ! Intrygująca organizacja z dość niewłaściwą nazwą. W przemieszczaniu po Albionie pomocny okazuje się teleport Gildii, aktywowany także za pomocą specjalnej pieczęci. [Tylko wtrącę- zapis gry, nie zapis świata ! dop. PeCeciarz] By nasz bohater szybko nie zginął, kupujemy wyposażenie, jednak to jest nieco kłopotliwe - po raz kolejny nie ma zbytniego sensu kupno broni czy zbroi. Medykamenty to standardowe manozdrowotne specyfiki, a także specjalne fiolki, które nas wskrzeszają ! Czy to nie wspaniałe, ruszać z takim oporządzeniem do boju ?http://t3.gstatic.com/images?q=tbn:P_y_QrOcHoosqM:http://img458.imageshack.us/img458/2800/fable9oj.jpg&t=1

Otóż, nie bardzo. Walka jest dość wygodna, jednak zauważałem dość częstą opieszałość w przełączaniu między magią a atakiem fizycznym.(Jeśli nie graliście, to nie poznacie nowego poziomu frustracji zmiennością klawiszy numerycznych i tak zamiast swobodnego przypisuwania umiejętności i zaklęć, gra bawi się nimi jak chce.) Możemy atakować kilku przeciwników, bądź skoncentrować się na jednym, a atakując broniącego się niemilca stosujemy wzmocniony atak. Jeśli komuś marzy się łucznik czy mag pykający fireballem z palca, muszę rozczarować - ataki dystansowe mają dość rzadkie zastosowanie, a tylko specjalne wzmacniane zaklęcia są skuteczne - w innym przypadku spędzimy kilka minut smażąc błyskawicą wroga.

Spędzając chwile w bajkowym Albionie na pewno docenicie muzykę- to głównie ona tworzy klimat gry, a robi to bardzo dobrze, zmienia się wraz z otoczeniem, nadając mu własną atmosferę.
Soundtrack z Fable będzie zapewne kolejną rzeczą do zdobycia przez moja łapska.
Nie zapominam o grafice. Tak samo jak muzyka, nadaje odpowiednią, bajkową formę Fable - postacie oraz lokacje są odpowiednio dziwne i przerysowane, by uwydatnić ich cechy przewodnie.

Wróćmy szybko do fabuły - nasz bohater staje się sławny i dość szybko staje przed wyborami natury dobra i zła, które są niestety ograniczone, do kwestii zabicia kogoś lub nie. Zaskakujące, nie jest to żadna rozterka, postacie znamy przez kilka minut ! Wielka decyzja pod koniec gry związana z poświęceniem siostry (chyba się nie spodziewaliście, że zaginęła na dobre, co ?) i zyskaniem mocy a zrzeknięcia się jej jest jak splunięcie. Smutne.
Aa, tak znów się zgubiłem..tak więc - bohater spotyka siostrę na około pięciominutową gadkę o dosłownie niczym, zostaje sławą Areny i zabija (jak ja to zrobiłem)
przyjaciółkę z Gildii, która przed śmiercią ma czelność wyzywać naszą postać od wieśniaków. Nic zatem dziwnego, że zarobiła w łeb młotem. Po tym strasznym, ekhem, czynie, nagrodę wręcza sam Jack Rzeźnik, oczywisty zły Fable'a. Potem czeka nas więcej biegania, ratowania mamusi, która -niespodzianka!- była bohaterką Areny i pojmana przez Jacka. Pomijając gadki z pozbawionymi osobowiści postaciami, prawdziwym celem Jacka jest naturalnie większa moc poprzez zdobycie Miecza Aeonów. Nieszczęśliwie się składa, że rodzina głównego bohatera wzmacnia czy pozwala kontrolować potęgę miecza, zatem Rzeźnik porywa siostrę, bohater kopie mu dupsko w nadpalonej siedzibie gildii, zabija/ratuję siostrę i...

Gra mnie zaskoczyła. Pokonałem głównego złego, (przy okazji, nieznośna walka) a tu nic, nadal mogę hasać jako legendarna, choć nie do końca uczciwa istota. Odpowiadamy na wezwanie Kosy, innego członka Gildii, który przebywa na tajemniczym kontynencie, atakowanym przez równie zagadkowe istoty. Po walkach, dowiadujemy się, że śmierć Jacka nie zakończyła jego knowań - drań otwiera portal wysyłający do krainy potwory. W celu ostatecznego jego pokonania musimy aktywować portal zasilany duszami wyjątkowych osób. Zabawę w Raziela umożliwi nam maska Jacka z poprzedniej bitwy, co ciekawe, Jack może przez nią przemawiać, namawiając nas do zabrania dusz dobrych osób, co zresztą zrobiłem.
Wreszcie, ostatnia bitwa ze..smokojackiem, nie wiadomo dlaczego właśnie taką postać przybiera. Walka nie jest trudna, ot unikanie kilku ataków i pakowanie w łeb ile fabryka dała. Gra kończy się bardzo rozczarowującym złym (w zasadzie nie sprawdzałem, ale sądzę, że na dobre czy złe zakończenie wpływa tylko i wyłącznie zabicie trzech końcowych osób za podszeptem Jacka) zakończeniem- bohater wkłada maskę Jacka i ten go najwidoczniej opętuje. Scena nie ma szczególnej mocy, czy klimatu, twórcom najwidoczniej się nie chciało.

Zatem..jaką grą jest Fable ? Dobrą. To naprawdę solidna i klimatyczna gra akcji. Znaczenia kilku elementów jak tatuaży czy wyrażeń nadal nie rozumiem, wady czasem mocno dają w kość lecz gra na pewno daje solidną porcję bajkowej rozrywki. Zagrać warto.

Ocena 7/10
Plusy:
-klimat bajki !
-muzyka
-grafika
-rozsądny system rozwoju postaci

Minusy
-mało wyraziste postacie
-skopany system zapisu
-skróty numeryczne
-okno ekwipunku bez okna ekwipunku

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

IE do piekła !

Tak ! Chcę wyrazić swoją frustrację z powodu tej kompletnie gównianej przeglądarki internetowej, przeklętemu tworowi, których twórcom należy się publiczna kastracja. I za cholerę nie pojmuję po kiego grzyba BANKI ufają takiej przeglądarce, która ma problemy z bezpieczeństwem i ogólnie akceptacją witryn takowej instytucji.
Jestem zły, jestem wręcz wkurwiony ze zmarnowania GODZINY by wybadać co jest nie tak z tym syfem. I nadal bez sukcesu. FAK!